środa, 28 stycznia 2015

BETA




Elizja to klon - nastolatka, zwana Betą. Jak wszystkie inne klony stworzona, by służyć mieszkańcom wyspy Dominium. Aby się na nią dostać, trzeba mieć własny samolot, a na wyspie żyją tylko bogacze. Elizję kupuje żona gubernatora, której córka wyjechała na kontynent. Od tej pory miała ją zastępować w roli siostry i córki. Wie, że jest inna. Czuje smaki, ma wolną wolę, emocje, pragnienia i urywki wspomnień Pierwszej, choć wcale nie powinna. Kiedy spotyka Tahira jej życie odwraca się do góry nogami. Jednak źli ludzie rozdzielają ich, a Elizja zaczyna walkę. Walkę o wszystko.

To miało być dobre. Właśnie, miało. Jakby się tu wyrazić? Nie mogę powiedzieć, że była zła. Ale skłamałabym twierdząc, że jest dobra. Nie ma nawet nic, co uprawniało by ją, do miejsca pośrodku. "BETA" jest po prostu... nijaka.

Byłam przygotowana na odmóżdżacz, coś bezmyślnego, ale miałam także nadzieję na coś dobrego. Zachęciła mnie fabuła. Nie czytałam jeszcze nic o klonach. Ta książka ma wiele wad, ale ma też zalety i od tego zacznijmy.

Ludzie mieszkający na Dominium żyją sielsko i anielsko. Momentami na początku udzielał mi się klimat tej wyspy. Były to krótkie chwile, ale jednak i za to plus. Cały fenomen klonów i bet był nieźle wymyślony, chyba najciekawszy, nakreślony nie tak wyraźnie jak bym sobie tego życzyła, le dobrze, że zostało to, nawet w małym stopniu zgłębione. Rebelia bunt i te sprawy - gdyby nie to, nawet bym nie dokończyła tej książki.

Bohaterowie byli stanowczo zbyt wyidealizowani, co sprawiało, że czytelnik nawet nie zastanawiał się, czy taka wyspa gdzieś w świecie istnieje, a przecież w dobrych książkach tak właśnie jest. Główna bohaterka Elizja jest idealna, jak to określają ją inni bohaterowie. Jest ładna, odpowiedni rozmiar, ładnie śpiewa, jest posłuszna (do czasu, ale bez spojlerów), świetnie pływa - idealna idealność. To samo tyczy się drugiego bardzo ważnego bohatera, czyli Tahira. Tak jak w tysiącach powieści, umięśniony o przyciągającym spojrzeniu, piękny jak anioł od którego bije dziwny magnetyzm - jakie to oryginalne, nieprawdaż? Zresztą nie chodzi tylko o tą dwójkę. Wszyscy mieszkańcy Dominium tacy są: mimo swojego wieku nieskalani nawet jedną zmarszczką, bogaci i dystyngowani. Wszyscy o takim samym charakterze, robiący wszystko, aby uchodzić za najlepszych. Zwykłe bufony, papierowi, a nawet mniej/ Uff... mimo wszystkich wad, postaci były najbardziej irytującym elementem - a jest to przecież dosyć istotny element, prawda?

Wróćmy do wątku, dla którego powstała całą książka. Dobre jest to, że Tahir i Elizja nie spotkali się już w pierwszym rozdziale - tego bym już nie zniosła. Wcześniej mamy więcej ciekawych wątków. Gdyby wszystko skupiło się na rebelii klonów - być może byłoby coś dobrego, ale że nie jest to koncert życzeń musiałam znieść wzdychania Elizji. Na szczęście zanim wydarzyło się to co było oczywiste - nasi bohaterowie zeszli się - odkrywamy ciekawy sekret Tahira, który był najlepszym elementem tej postaci. Powieść jest bardzo przewidywalna. Wystarczyła mi opis, aby mieć już w głowie zakończenie, a w miarę czytania dodawałam kolejne elementy, a w połowie nie było już sensu czytać. Jestem z siebie dumna, że jakoś ją zmordowałam do końca.

Nijaka młodzieżówka, nic nie wnosi, niczego nie uczy, oryginalność nie jest jej mocną stroną, zresztą nawet bohaterowie nią nie są. Nie polecam, radzę za to zabrać się za cokolwiek innego, co nie będzie stratą czasu, bo mimo, że na ogół staram się wytrwać w przekonaniu, że każdą książkę warto przeczytać, tym razem pasuję.

niedziela, 18 stycznia 2015

I nie było już nikogo



Dziesięciorgu ludzi zostaje zaproszonych na Wyspę Żołnierzyków jako gości państwa Owen - domniemanych właścicieli wyspy. Właściwie żadne z nich nie wie, czy zna te osoby czy może nie, ale przedstawiają one w swoich listach dowody mogące świadczyć o tym, że rzeczywiście się znają. Kiedy docierają na miejsce, państwa Owen nie zastają, na wyspie jest tylko małżeństwo służących. Wszyscy są zaskoczeni, że przyjechało tyle osób - w dodatku nie znajomych. Już pierwszego dnia zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Pierwszy trup, znikające ze stołu figurki i wierszyk - jego zwrotka jest łudząco podobna do sposobu śmierci pierwszego człowieka. Potem jest jeszcze dziwniej, niebezpieczniej i straszniej. Najgorsze jest to, że można się wydostać z tej bezludnej wyspy.




Kilka dni temu recenzowałam klasykę SF - "Planetę Małp". Dzisiaj przychodzę do Was z kolejnym klasykiem, tym razem kryminału. Chyba nie trudno się domyślić o kogo chodzi - Agatha Christie. Z jej dorobku wybrałam jedną z pozycji - "I nie było już nikogo" znaną także jako "Dziesięć murzyniątek". Nie znałam wcześniej tej autorki - choć niejednokrotnie chciałam to zmienić, zawsze znajdowało się coś innego do zakupienia. Tym razem, kiedy odwiedziłam Empik po raz trzeci w ciągu trwającej promocji, pomyślałam, że skoro tyle zaoszczędziłam na pozostałych książkach to nic się nie stanie jeżeli w końcu kupię coś Agathy Christie. Zapewne nawet bym o tym nie pomyślała, gdyby nie to,że dzień wcześniej przyjaciółka radziła mi pod groźbą "focha", żebym koniecznie poznała tę autorkę. Chwyciłam więc pierwszą z brzegu książkę nie czytając uprzednio nawet opisu - i oto jest! Teraz jestem zawiedziona - dlaczego wcześniej nie zaczęłam czytać tej autorki?!

Posiadam nowe wydanie ze zmienionym tytułem i zmienionymi paroma istotnymi szczegółami - o tym muszę napomknąć już na wstępie, ponieważ najbardziej mnie to drażni. Zapytałam mojej przyjaciółki, dlaczego wcześniejszy tytuł jest taki, a nie inny, przecież wierszyk jak i nazwa wyspy mają w sobie żołnierzyków, a nie murzyniątek. Wtedy doszłyśmy do wniosku, że:

a) nazwa wyspy została zmieniona

b) wierszyk też jest inny, choć nie całkowicie

Jak dla mnie wersja, którą ja mam jest lepsza, ale kto co lubi.

Bohaterów poznajemy kiedy siedzą w pociągu zmierzającym na Wyspę Żołnierzyków, a raczej do portu, gdzie ma ich zabrać łódź. Każdy z nich ma swoje przemyślenia na temat gospodarzy oraz celu ich wizyty. Każdego poznajemy już dosyć dobrze, po stosunkowo krótkich monologach wewnętrznych. W opisie fabuły,aby nie przedłużać nie wspomniałam, że każdy z dziesiątki na wyspie - włączając w to dwoje służących - ginie po kolei zgodnie ze sposobami w wierszyku. Na początku bohaterowie myślą, że to pan Owen stoi za wszystkimi morderstwami, ale po dokładnym przeszukaniu nie wielkiej wyspy i domu nikogo nie znajdują. Staje się jasne, że zabójcą jest jeden z nich. Przyznam, że nigdy w życiu nie spodziewałabym się takiego rozwiązania. Przecież nuż wykluczyłąm tę postać z kręgu podejrzanych,a tu co? Pudło. Autorka tak snuje opowieść, aby niczego nie być pewnym do końca, zakończenie było nie małym zaskoczeniem, sprawia, że czyta się z zapartym tchem nie mogąc się oderwać, aż do końca przyprawiając to odrobiną obawy u Czytelnika. Christie doskonale buduje napięcie. Jej bohaterowie są żywi, barwni i ciekawi. Na tyle postaci, gdzie można było się solidnie pogubić w tylu cechach na raz i w jednym miejscu, każdy był inny. Może nie zżyłam się z żadną postacią, ale w kryminale nie byłoby to też tak na miejscu jak przy powieściach innego gatunku. Poza tym nie było ku temu okazji; wiadomo, że zaraz zginie, a i narracja prowadzona jest na przemian z perspektywy każdego z bohaterów. Choć powiem szczerze, że całość odwraca uwagę od bohaterów - i ta całość bardzo mi się podoba.

Powieść nie jest przydługa, bo nie oszukujmy się, że wiele kryminałów przez pół książki przypomina powieść obyczajową, a pomiędzy czymś ciekawym mijają cenne strony - tutaj wszystko było wykorzystane co do słowa. Każdy wyraz był po coś, był cenny dla fabuły i ogólnie całości. Nie nudziłam się ani przed chwilę.

Jeżeli poznać rozwiązanie zagadki, to tylko przywiązując wagę do szczegółów - chociaż zapewne i tak będziesz pewny, że od początku wiesz kto zabija, a na koniec i tak docenisz przebiegłość autorki. Tak właściwie, to nawet główni bohaterowie nie dowiedzieli się kto popełnia zabójstwa.

Bardzo polecam, nie tylko miłośnikom kryminału. Dreszczyk emocji gwarantowany, a może uda ci się trafić z rozwiązaniem? Nie licz, że jakoś do tego dojdziesz w ciągu fabuły - na początku wybierz jedną postać i obstawiaj tę osobę do samego końca, bez względu na to co się stanie - w przeciwnym wypadku Twoje szanse są niższe niż zero i zapewniam Cię, że tak właśnie jest. Na pewno niebawem przeczytam kolejną powieść tej autorki - Teraz już obowiązkowo!

czwartek, 15 stycznia 2015

Dwukrotna śmierć Daniela Hayesa

"Włosy stają dęba" - między wieloma rekomendacjami, które zapełniają całą tylną okładkę, ta najbardziej mnie zachęciła. Miałam nadzieję na dreszczyk. Nie, żeby go nie było, ale nie taki jakiego się spodziewała. Thriler i taka rekomendacja- wydawało mi się oczywiste, że będzie to "lekki" horror, jeżeli wiecie o co mi chodzi. Niestety (a może stety?).
Oczywiście ja inteligentna kiedy nie zobaczyłam z tyłu książki opisu tylko szereg rekomendacji (obiecujących z resztą) nie pomyślałam o spojrzeniu na skrzydełka, gdzie mógłby się znajdować opis, jednak spodobał mi się tytuł, okładka i wszystkie zachęcające słowa w jakie byłą zaopatrzona okładka, więc kupiłam ją. Czy mnie rozczarowała? Czytajcie dalej, a się dowiecie!
Wyobraź sobie, że budzisz się zziębnięty na pustkowiu. Nie wiesz kim jesteś, ani jak się tam znalazłeś. Znajdujesz samochód, w którym chowasz się przed zimnem. Znajdujesz w nim plik banknotów oraz dokumenty i dowiadujesz się jak się nazywasz, a przynajmniej tak przypuszczasz. W bagażniku odkrywasz ubrania idealnie na Ciebie pasujące. Próbujesz żyć i dowiedzieć się kim jesteś. Pewnego dnia zaczyna ścigać cię policja. Co zrobiłeś? Może kogoś zabiłeś? Może jesteś seryjnym mordercą? Jak wyglądało Twoje życie i czy gdzieś coś na Ciebie czeka?
Od samego początku akcja pędziła, od pierwszego zdania coś się działo i nie przestawało. Widać jednak kunszt autora, który mimo takiej ilości akcji nie przesadził. To godne podziwu, bo po zastanowieniu stwierdzam, że nie wiele brakowało do "przepakowania" tej książki. Doskonale zbudowane napięcie sprawiło, że przewracałam strony z coraz większym zaciekawieniem i nie mogłam się wprost oderwać. Fabuła jest pełna zwrotów akcji, nieprzewidywalna i do końca nic się nie wyjaśnia. Finał nie był może zaskakujący, ale wszystkie wcześniejsze strony i okoliczności do jakich dochodzi zupełnie nie oczekiwanie. Thrilleru tu nie zauważyłam, a włosy może i stają dęba, ale bynajmniej nie ze strachu, a raczej ekscytacji.
Bohaterowie bardzo mi się podobali, nie byli papierowi i bardzo rzeczywiści. Nie wyidealizowani ( no, może poza jedną postacią) i tacy jakich można by spotkać wszędzie (choć może nie wszyscy mają takie doświadczenie z bronią). Główny bohater nie był wyjątkiem i także dobrze wykreowany. Zwłaszcza ujęły mnie opisy jego emocji, kiedy odkrywał siebie.
Książka napisana jest przystępnym językiem, nie wyrafinowanym, ale też nie banalnym. Czyta się szybko i jak już wspominałam, widać, że to nie pierwszyzna tego autora. Była to dobra książka - nawet bardzo dobra, ale nie doskonała. Miło mi się ją czytało, ale z nóg mnie nie zwaliła.
Wypieki na twarzy gwarantowane, ta książka to na pewno nie strata czasu. Polecam głównie fanom powieści sensacyjnych i także tych Czytelników, którzy szukają czegoś nie banalnego, z przyjemnymi bohaterami, dobrym stylem pisania i mnóstwem akcji, które nie męczy, jest stonowana kiedy trzeba. Zdecydowanie jest to powieść godna uwagi mimo, że nie zaliczy się do najlepszych książek mojego życia.

sobota, 10 stycznia 2015

Planeta Małp



Klasyka literatury science fiction już odhaczona! Bo czymże jest wzorowy czytelnik bez podstaw literatury? SF to zazwyczaj gatunek przeze mnie omijany, właściwie nie ma ku temu szczególnego powodu, stwierdziłam, że to nie dla mnie i tyle, ale może zmienię zdanie. W swojej biblioteczce powieści z tego gatunku też nie jest wiele. Właściwie tylko "Planeta Małp" - przedmiot dzisiejszej recenzji oraz "Tatuaż z lilią", który właściwie tylko pod koniec ma związek z tego typu literaturą, a i tak podciągam ten wątek. Przejdźmy więc do rzeczy.

Zacznijmy od tego, że spodziewałam się czegoś innego. Wcześniej nie oglądałam filmu, więc czytałam "w ciemno". Sięgnęłam po nią tylko dla tego, że w Empiku było na nią obniżka o połowę, pomyślałam więc, czemu nie. Ta powieść była dla mnie zaskoczeniem. Naprawdę sądziłam, że będzie więcej akcji. Nie było to może nudne, ale na pewno nie tak dynamiczne jak chciałam. Myślałam, że będzie to opis wojny, walki przeciwko cywilizacji małp i tego typu sprawy, a dostałam list w butelce. Nie było to może głębokie rozczarowanie, ale tak to jest, kiedy człowiek nie zaznajomi się bliżej z treścią i zasugeruje okładką.

Jeżeli już jesteśmy przy aspekcie wizualnym, muszę powiedzieć, że z wszystkich wydań jakie widziałam na portalu lubimyczytac.pl zdobyłam najładniejsze. Okładka filmowa jest zdecydowanie lepsza od pozostałych. Ja mam akurat wydanie liczące dwieście stron, ale inne mają też np. sto sześćdziesiąt, z tego co się orientuję.

Akcja zaczyna się, kiedy pewna para dryfuje na statku w kosmosie, w ten czas nie jest to nic nadzwyczajnego, aczkolwiek są oni wyposażeni w najnowsze technologie. Pewnego dnia widzą coś przed sobą, dostrzegają, że to butelka. Często wyławiają z przestrzeni różne rzeczy, więc i tym razem postanowili ją złapać. Okazało się, że zawiera ona dokument, w którym opisane są dzieje człowieka - Ulissesa Merou, który wraz ze swoimi towarzyszami udaje się w daleką podróż na nieznaną planetę. Jest ona łudząco podobna do Ziemi - ta sama roślinność, skład powietrza, podzielność na kontynenty i morza, dlatego nazywają ją Sorror, co znaczy siostra. Spotykają tam istoty wizualnie podobne do ludzi, ale w ich oczach nie widać nawet iskierki zrozumienia. Wściekają się na widok ubrań i wszystkiego co jest dziełem ludzkich rąk na ziemi. Istoty te nie mówią, nie potrafią się nawet uśmiechać, są tak bezmyślne i żyją jak zwierzęta. Ale nie to jest najdziwniejsze. Okazuje się, że to nie jedyni mieszkańcy tej planety. Prawda jest o wiele dziwniejsza.

Bohaterowie przypadli mi do gustu, byli przyjemni, ale nie zżyłam się z nimi, cały czas pozostawali tylko fikcyjnymi postaciami z powieści. Większość postaci to małpy, co zapewne nie będzie spojlerem, przecież tytuł mówi sam za siebie, jednak nie mogłam jakoś sobie tego wyobrazić. Myślę, że to wina tego, iż ich odmienność od ludzi nie była zaznaczana dostatecznie często, zachowaniem nie różnili się od człowieka, więc często przyłapywałam się na tym, że czytam to jakby było o ludziach.

Jak już wspomniałam, nie ma w niej zbyt dużo akcji. Cały czas coś się dzieje, ale są to raczej przełomy umiarkowane, żadne walki, spory czy rozlew krwi. Było tu dużo z powieści przygodowej, przyjemnej z resztą.

Autor pisze językiem lekkim, zrozumiałym, który szybko się czyta. Krótka książka i dobry styl sprawiły, że pochłonęłam ją natychmiast. Trochę szkoda, bo bardzo mnie wciągnęła i chętnie kontynuowałabym podróż z Ulissesem.

Mogę ją polecić każdemu, nawet tak niezaznajomionego z literaturą science fiction jak ja. Nie jest to powieść bez wad, aczkolwiek miło spędziłam przy niej czas, nie jest wybitna, ale przyjemna i nie żałuję, że ją przeczytałam. Na pewno ją zapamiętam i wrócę do niej jeszcze nie raz. Zwłaszcza końcówka mnie zaintrygowała, kiedy dowiedziałam się co Ulisses zastał tam gdzie się znalazł (nie będę spojlerować, choć zapewne większość z Was już wie z filmu, jeżeli nie książki) i kim był para w kosmosie. Bardzo ciekawa, lekka lektura, która mocno wciąga.

wtorek, 6 stycznia 2015

Love, Rosie

Mam nadzieję, że nie narażę się fanom tej powieści, bo wiem, że ma ona wielu zwolenników. Niestety, jest to jeden z tych nielicznych przypadków kiedy [DLA CZYTELNIKÓW O MOCNYCH NERWACH] film... był... lepszy. Nie wierzę, że to napisałam. Uff, zaczynajmy.
Tak, pewnie po wstępie domyśliliście się, że ta książka nie przypadła mi do gustu.Nie chodzi może o to, że była bardzo słaba czy nudna. Cieszę się, że ją przeczytałam, ale po tylu zachwytach spodziewałam się więcej. Dużo więcej.
Książka napisana jest w formie listów, maili i rozmów na internetowym chacie. Na szczęście nie przeszkodziło mi to we wgłębieniu się w historię. Niekiedy było to nienaturalne, ponieważ postaci, najczęściej Rosie pisali zbyt szczegółowo. W prawdziwym życiu, nikt nigdy by tak nie napisał. Troszkę mnie to irytowało, ale przejdźmy dalej. Historia opisana na kartach tej lektury nie jest płytka, typowo dla nastolatków. Opowiada o poszukiwaniu przyjaźni, dorastaniu, niekiedy burzliwym i zdobywaniu miłości, choć spóźnionej kilkadziesiąt lat. Od pierwszych stron wiedziałam jak to się skończy, choć nawiedzały mnie wątpliwości, kiedy kilka stron przed końcem wszystko zmierzało ku temu, aby skończyło się fiaskiem.
Córka Rosie, kiedy dorasta ma podobne problemy jak jej matka i jest to ciekawe urozmaicenie, aczkolwiek mało prawdopodobne. Skoro już jest to książka bez żadnych nadprzyrodzonych istot i zjawisk, to powinna trzymać się realizmowi. Oczywiście rozumiem co to jest fikcja literacka, ale cóż, to mnie absorbuje.
Czyta się szybko, pochłonęłam w trzy dni, choć mam dłuższe wydanie (zapewne to sprawka czcionki i większych marginesów). Szkoda, że nie mam pierwszego wydania, ale kiedy zobaczyłam ją w promocyjnej cenie nie mogłam się powstrzymać. Niestety, zawiodła moje oczekiwania.
Napisana jest językiem lekki i przyjemnym, dobrze się czyta. Widać, że nie jest to pierwszyzna tej autorki, ale moim zdaniem lepiej by było, gdyby napisana została jak wszystkie inne książki.
Nie zżyłam się za bardzo z bohaterami, ale mieli oni swoją osobowość. Rosie, główna bohaterka mnie irytowała, co nie dodaje książce atrakcyjności.
Nie jest to książka zła, wręcz przeciwnie, jest bardzo dobra, aczkolwiek ma minusy. Nie jest nudna, chociaż może momentami, nie jest płytka, ale lekka. Spodziewałam się wielkiego zachwytu i może na tym się przejechałam. Być może, gdyby te oczekiwania były mniejsze lub w ogóle ich nie było, ta opinia byłaby inna, bardziej pozytywna.
Zdecydowanie nie jest to arcydzieło, jak wielu sądzi, coś innego niż się spodziewałam, ale dobrze się ją czytało. Na pewno wyniosłam coś z tej książki i cieszę się, że ją przeczytałam. Nie była to strata czasu i nawet jeżeli Tobie też niezbyt przypadnie do gustu, także ją docenisz. Jest dobra dla każdego i polecam ją na luźne dni, czy chwile, kiedy chce się odpocząć i poczytać coś, co nie wymaga dużego wysiłku.


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Władca liczb


Fabuła krąży na granicy fikcji, a rzeczywistości. Edward Popielski dostaje dobrze płatne zlecenie. Hrabia Władysław Zaranek - Plater ma brata z planami samobójczymi i niezłym spadkiem do rozdysponowania, gdyby takowe plany ziścił. Hrabia chętnie przyjąłby spadek, problem w tym, że jego brat ma inne plany co do swojego spadku. Edward ma  przekonać depozytariusza spadku  o szaleństwie brata hrabiego. Sprawa wydaje się pozornie łatwa. Brat hrabiego naprawdę sprawia wrażenie niepoczytalnego, o czym świadczą już jego plany samobójcze. Jednak we Wrocławiu wyłowione trzeciego samobójcę, wszyscy zabili się tak samo i nie mieli powodu, aby to zrobić. Według Brata Hrabiego stoi za tym demon, bóstwo geometrii, władca liczb - Balmispar. Twierdzi, że dzięki obliczeniom przewidział te samobójstwa. Są one ofiarą dla Balmispara. Edward nie jest zabobonny, więc nie wieży, że za samobójstwami stoi demon - próbuje więc dowieść, że stoi za tym człowiek, jednak nawet on w ciągu śledztwa zaczyna mieć wątpliwości. 
Akcja rozgrywa się w 1956, ale finał tej zagadki odkrywa potomek Edwarda w 2013 roku. Popielski pozostawił pamiętniki, w których wyjaśnia aspekty sprawy. Problem w tym, że brat jego zleceniodawcy zniknął z pewną dziewczynką, a on nigdy nie rozwiązał zagadki. Jego potomek dokonuje tego - ten moment jest chyba najbardziej przerażający w tej powieści.



Marek Krajewski to popularny pisarz. Z tego co wiem, jego książki przetłumaczono na kilka języków, zdobył też parę nominacji i nagród. Z takim arsenałem, nie mogłam o nim nie słyszeć. Czytałam kilka wcześniejszych książek z cyklu o Edwardzie Popielskim. Z każdą kolejną przeżywałam rozczarowanie. Także z tą nie było inaczej.

Krajewski nigdy nie był mistrzem w konstruowaniu kryminalnych intryg. Myślę, że już skończyły mu się pomysły, ponieważ wiele rzeczy jest zaskakująco podobnych do tych ze wcześniejszych części. Tym razem nie było także właściwego klimatu miasta (w tym przypadku Wrocławia) i epoki, dzięki któremu broniły się wcześniejsze powieści. Na szczęście pozostała lekkość pióra. Książkę czyta się lekko, ale niestety z przyjemnością już gorzej. Jego wprawne pióro sprawiło, że przeczytałam książkę do końca, ale w miarę zagłębiania się w powieść czułam zwiększającą się irytację. Niektórzy bohaterowie nic nie wnosili do fabuły, miałam wrażenie, że powstali tylko po to, aby książka wzbogaciła się o kompletnie niepotrzebną sytuację z ich udziałem i liczyła więcej stron.

Jako gimnazjalistka wiem, że matematyka może być idealnym narzędziem zbrodni, a tej książce właśnie o to chodzi. Każdy, nawet ktoś kto lubi matematykę nie będzie mógł zaprzeczyć, że w tym przypadku matematyka to czyste zło (tak jak w szkolnej ławce).

Myślę, że jest to książka tylko dla zagorzałych fanów tej serii. Mnie nie porwała, ale widziałam wiele pozytywnych opinii, choć z tego co się orientuję nie tylko ja mam negatywne zdanie. Jak to się mówi, ile głów tyle opinii.

czwartek, 1 stycznia 2015

Noworoczne zdobycze książkowe

Hejo! Hej!
Święta, święta i... Nowy Rok! W grudniu moja biblioteczka wzbogaciła się o kilka pozycji. Część to prezenty, a inne nabyłam sama.

"Gildia magów" i "Lewiatan" znalazłam pod choinką. "Love, Rosie" kupiłam w Biedronce. Chciałam mieć egzemplarz z pierwotnym tytułem, ale że trafiła się okazja nie mogłam nie skorzystać. Pozostałe książki ("Córka dymu i kości", "Dwukrotna śmierć Daniela Hayesa", "Beta" i "Zaginiona dziewczyna") kupiłam w Empiku (ostatnio były duże promocje).
"Bezcenny" i "Zęby tygrysa" nabyłam w Biedronce. Są to wydania kieszonkowe, ale po takiej cenie musiałam je kupić.
Te mangi dostałam na mikołajki. Szczególnie spodobało mi się Kuroshitsuji, więc może je zrecenzuję.


Powyższe tytuły dostałam do recenzji. "Plan" od samej autorki, "Fotografomannia" od wydawnictwa Znak, z którym ostatnio nawiązałam współpracę, "Władca liczb" z tego samego wydawnictwa. Tę ostatnią także już przeczytałam, więc niebawem spodziewajcie się recenzji.

 "Wyznaję" przywędrowało do mnie wczoraj. Jestem jej bardzo ciekawa, ale przeraża mnie objętość. Może nie jest to bardzo długa powieść, ale jeżeli będzie nudna, nie wiem jak przez nią przebrnę. Nie znam ani autora, ani innych części z serii (oczywiście ta lektura nie jest częścią żadnej serii, ale gdyby była i czytałabym poprzednie, które by mi się spodobały byłoby lepiej). Raczej nie przeczytam jej szybko zważywszy na książki, które są w kolejce.

Czytaliście coś z tego? Jakie wy macie najbliższe plany czytelnicze? A może ktoś już czytał "Wyznaję"? W razie czego zostawcie swoją opinię w komentarzu.

Szczęśliwego Nowego Roku!