Przyznam, że niesamowicie cieszyłam się na ten koncert. Odkąd zdecydowałyśmy pójść na to wydarzenie w kółko słuchałam Three Days Grace. Wcześniej również to robiłam, ale zdecydowanie rzadziej. Kupiłam płyty (bo jak inaczej), koszulkę na koncert i czekałam. W końcu nadszedł ten dzień.
Było ciemno i zimno. Z domu wyjechaliśmy dużo wcześniej, gdyż korki były nieprzewidywalne. Dojechaliśmy szybko. Kolejka przed Progresją nie była jeszcze bardzo długa. Gdzieniegdzie widać było trochę śniegu. Po kilku minutach zaczęło mżyć.
Staliśmy zniecierpliwieni, ale podekscytowani, podczas gdy kolejka wydłużała się. W końcu tata mojej przyjaciółki poprosił nas, żebyśmy poszły poszukać jakiejś ciepłej kawy - na przeciwko było niewielkie centrum handlowe (?). Szczerze nie polecam, właściwie nic tam nie ma. Ale nie to jest najważniejsze. Chodziłyśmy na początku bez celu - było cieplej niż na dworze. W końcu przypomniałyśmy sobie po co przyszłyśmy. Weszłyśmy do pierwszej kawiarni. Ola poprosiła o dużą kawę z mlekiem. 8 zł za kawę to dość dużo, ale kiedy już ją dostałyśmy, chciało mi się śmiać. Nie mam pojęcia jaka była pojemność kubeczka.250 ml? Może nawet mniej. 8 zł. Naprawdę? No cóż, wstyd było się z czymś takim pokazać, więc znalazłyśmy jakiegoś kebaba. Tam kawa podobnej wielkości, może nawet odrobinę większa kosztowała połowę taniej. Kiedy wracałyśmy w pełnej krasie zobaczyłyśmy jak długa jest już kolejka. Była naprawdę ogromna. Tata Oli zmarznięty ucieszył się chyba z naszego powrotu - rozpoznał bez trudu różnicę w kawie. Nie było zaskoczeniem, że ta tańsza to syf. Znowu czekaliśmy. Kolejka zaczęła zakręcać - po jakimś czasie miała niemal dwukrotną długość.
Tutaj pierwszy mankament - nasze bilety kupowane były przez internet. Na facebooku wydarzenia Progresja zapowiedziała, że odbiór będzie możliwy dwie godziny przed wpuszczeniem ludzi - potem jak się okazało ostatecznie zmienili to na godzinę równą z wejściem do klubu, o czym dowiedzieliśmy się podczas przeglądania portalu z nudów. Było to jeszcze do przeżycia, chociaż narobiło to trochę zamieszania i nie wyszło w organizacji. Kiedy w końcu zostaliśmy wpuszczeni dostaliśmy bilety i oddaliśmy rzeczy do szatni. Muszę wspomnieć o przeszukaniu w celu ochrony - naprawdę profesjonalnie.
Stałyśmy naprawdę blisko sceny. Ludzie się nie spieszyli - w końcu była 19, a support zaczynał się o 20, nie mówiąc o Three Days Grace, na których wszyscy czekali. Podczas koncertu ludzie przepchnęli nas jeszcze bliżej, ale wtedy ciężko było robić zdjęcia.
We are the ocean nie wzbudziło dużej energii - wokalista wczuwał się mimiką, ale nie ruszył się z miejsca. Smutne było, kiedy próbował zachęcić tłum do powtarzania - średnio to wychodziło. Znałam parę ich piosenek i między innymi ten wers. Szkoda, że pomyśleli, iż naprawdę nikt ich nie zna. Najśmieszniejsze jednak było, że podczas koncertu nie pili wody, a piwo. Lecha, mówiąc precyzyjnie,ale to szczegół.
Zdjęcie ze strony Progresji |
Perkusja była okej, ale nie dorasta do pięt Neilowi Sandersonowi
Zdjęcie z okładki Ark supportu jest obłędne i robiło klimat.
Ludzie dostali zastrzyk energii - my też. Przy pierwszych piosenkach zaczęło się pogo - auć. Żeby tłum nas nie rozdzielił, trzymałyśmy się z Olą pod ramię - dzięki temu przetrwałyśmy razem. Było naprawdę świetnie. Wczuwał się cały zespół, nie tak jak często to bywa, że tylko wokalista. Matt na koniec był najbardziej mokry - jakby wyszedł z pod prysznica, ale to bardzo dobrze. Śpiewał, nieraz darł się i biegał po scenie tak, że wszyscy mogli go widzieć. Naprawdę zaangażowanie było świetne.
Grali kolejno:
- I Am Machine
- Just Like You
- Chalk Outline
- So what
- Pain
- Break
- Human Race
- Home
- Drum solo
- Painkiller
- Fallen Angel
- The Good Life
- I Hate Everything About You
- Never Too Late
- Animal I Have Become
- Bisy:
- The High Road
- Riot
Reszta również nie szczędziła energii. Gitarzyści byli świetni.
Chociaż było makabrycznie dużo ludzi, którzy pchali nas, ściskali i ocierali się spoconymi ciałami panowała całkowita kulturka, nie jakieś stado bawołów.
Nie zapomnę, kiedy coś zaczęło wyrywać mi włosy. Skuliłam się, a kiedy spojrzałam w górę, przelatywał nade mną jakiś chłopak. Byłam naprawdę zdezorientowana, ale potem mnie to rozbawiło.
Polski funclub zorganizował również akcje koncertowe. Jedna z nich chyba nie bardzo wyszła, ale ta druga była niesamowita. Przed wejściem rozdawano kartki z napisem "You are our Painkiller", którą mieliśmy podnieść na piosence Painkiller. Ta akcja została zauważona i moim zdaniem był to epicki pomysł.
Chłopaki stwierdzili, że polska publiczność była najlepsza na trasie i jeszcze kiedyś tu wrócą - trzymam za słowo i na pewno będę.
Uwielbiam kawałki Three Days Grace. Jednak nie wybrałabym się na ich koncert tylko dlatego, że uważam, iż bez Adama Gontiera to już nie to samo. Nie ujmuję nic obecnemu wokaliście, bo radzi sobie bardzo dobrze, ale po prostu zdecydowanie Three Days Grace kojarzy mi się tylko z Adamem i ten sentyment pozostanie już zawsze, jak i wracanie do ich "starych" kawałków. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
A.
http://chaosmysli.blogspot.com
o jej nie pamieta mkiedy na koncercie bylam xD ale tak czytajac widac ze sie dobrze bawilyscie :) chociaz byla mala przygoda na pocztaku hehe
OdpowiedzUsuńCałe wieki nie byłam na żadnym koncercie. Tym bardzie miło oglądało mi się Twoje zdjęcia. Zaraz posłucham sobie kilku piosenek Three Days Grace.:-)
OdpowiedzUsuń